Książka, która mnie niespodziewanie bardzo pozytywnie zaskoczyła. Jestem trochę uczulona na kolejne odkrycia i zauroczenia Toskanią i przerabianie tego odkrycia od razu na bestseller. Nie twierdzę, że wszyscy piszący nie zakochali się w rzeczywistości w tym regionie naprawdę, ale czy ja muszę o tym czytać? Podchodziłam więc do tej książki bardzo nieufnie, o samej autorce wiedziałam coś tam, piąte przez dziesiąte, ale niewiele, a tu - coś pięknego. Książki, które ja nazywam, niezależnie od tematu - po prosu książkami o życiu. Trudno mówić w tym wypadku o zauroczeniu Toskanią, bo autorka stamtąd pochodzi i po prostu naprawdę kocha ziemię rodzinną. Wydaje się, tak na marginesie, że kocha też Polskę gdzie mieszka od 20 lat czy więcej. Jest tu o wszystkim po trochu i w bardzo wyważonych proporcjach - i o rodzinie (a nie byle jaka) o historii i sztuce, o jedzeniu, o powrotach do smaków dzieciństwa, o zwykłej codzienności. I takie kapitalne kawałki jak ten o pochodzeniu włoskich imion. Bo czyż nie może się spodobać imię Finimola (skończmy z tym), kiedy w rodzinie jest już kilkanaście dzieci? Abo czy nie pasuję do niektórych pociech imię Ordigno (pocisk). To są autentyczne przykłady! A wszystko to napisane z jakąś taką sympatią do świata, z mądrością życiową po prostu. Wydana nietypowo z czarno-białymi zdjęciami i bardzo to pasuję do stylu pisania. Trochę przepisów dla urozmaicenia, trochę poezji, wszystko pięknie wydane i podane. No i zauroczyła mnie ta książka po prostu. Tak jak i Toskania tym razem ;-)