Wojciech Wilczyk - "Niewinne oko nie istnieje"

Niewinne oko nie istnieje - Wojciech Wilczyk

Właściwie trudno mi powiedzieć, co w tej książce, albumie właściwie, zrobiło na mnie większe wrażenie. Czy ponad 300 przerażających właściwie, smutnych fotografii dawnych synagog, a raczej inwentaryzacja marnych resztek po nich czy rzecz w samym pomyśle Wojciecha Wilczyka zupełnie uboczna, to znaczy kilkanaście stron fragmentów rozmów, które fotograf zmuszony był przeprowadzić z nagabującymi go mieszkańcami odwiedzanych miejsc. Rozmów z których wyziera strach przed innym, obcym, nieznanym, nienawiść do tego i tych których już nie ma i którzy są przecież zupełnie dla rozmówców (z racji wieku) nieznani.

 

Pomysł autora wspaniały, wykonanie, staranność wykonania doskonała - zarówno samych zdjęć jak i suchych, zwięzłych opisów aktualnego stanu rzeczy.

 

I ta książka czysto ilustracyjna można powiedzieć tak bardzo wiąże się w moich myślach z tekstem Andrzeja Stasiuka „Lublin” opublikowanym dwa czy trzy lata temu w Tygodniku Powszechnym:

 

Tego samego dnia, który był zimny, ale jasny, poszedłem w górę Lubartowskiej. Na rogu Unickiej, przy dawnej jesziwie, zawróciłem i zacząłem schodzić w dół. Prawa strona. Zaglądałem w podwórka. Tam było jak wtedy o świcie, gdy przyjechałem pierwszy raz. Grzyb, wilgoć, szary mur, piwnica, coś gniło, pleśniało bez światła. Komórki, próchno przybudówek, wieczny zmierzch. Wyglądało jak niczyje. Jakby wtedy, tamtą wiosną 1942 roku, straciło oddech i przez dziesięciolecia się dusiło. Siniało. Rozkładało się. Nie było na to siły. Więc szedłem i zaglądałem. Spadziste podwórka. Okienka w cudze życie. Blade dzieci. Psy samopas. Skuleni w kapturach tym swoim szybkim, czujnym krokiem. Brama za bramą. Bury fotoplastykon. Żadnej pamięci poza niejasnym wspomnieniem, że było coś innego. Że to ani już cudze, ani jeszcze własne. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie. Bo jak można wziąć coś, co zastało spalone i rozwiane? Zostają resztki, domy przesiąknięte śmiercią, rzeczy przesiąknięte tłustym dymem. Życie w tym ledwo się może tlić. Jak płomień bez tlenu.

(…)

Ktoś powie: znowu o Żydach. Ale to nieprawda. Ja piszę o nas. O tych, którzy zostali. O tym, że wypełniliśmy przestrzeń, z której zniknęli. Że swoim życiem próbujemy wypełnić miejsce po ich życiu. Na Lubartowskiej, na dworcu, spacerując z wózkami po błoniu u stóp zamku, biegając w dresach. Czy to się tak bardzo różni od noszenia ubrań po nich? Wsuwać ręce w rękawy, wsuwać swoje ciało w miejsce ich ciał w przestrzeni. (…)Więc weszliśmy w ich życie, nie dzieląc ich losu, bo któżby chciał albo śmiał. Żyjemy na zgliszczach, mamy zwęgloną, martwą pamięć. Pustą.

(…)

Nie piszę o Żydach. Piszę o nas. O moich rodzicach na przykład, którzy mogli przybyć ze wsi do wielkiego miasta, ponieważ w tym mieście zwolniło się miejsce. I mogłem się tam urodzić, by potem pielęgnować naiwną wschodnią nostalgię, zanim pojąłem, że Wschód to też grób. Że im dalej w tamtą stronę, tym mniejsze jest nasze znaczenie, tym łatwiej się nas pozbyć i zamienić w proch albo lód. To kwestia przestrzeni, której jest tu nadmiar. (…)